To ponure miasteczko pełne jest pustych ulic, obdrapanych
ścian, uschłych trawników i wyschniętych studni. Pełne obdrapanych kamienic, a
każda kamienica pełna jest dzieci. Są ich tysiące. A takich miasteczek jest
wiele. W tym nie hula wiatr. Nie zagląda tam. Nie ma mocy. Z żywiołów nawet
ziemia i ogień trzymają się z dala. Jedyna iskra, która rozpala serca dzieci to
walka. W kolorze smutku i zdławionego krzyku. Jedynym posiłkiem jest tłumiony
gniew. Piją gorycz. Tak zaprawione dzieci-wojownicy wychodzą co rano z
obskurnych, zimnych pokojów by stoczyć bój. Codzienny trening czyni mistrza. Im
dłużej mieszkają w miasteczku tym więcej jest w nich zaciętości, przekonania o
słuszności, powiększa się arsenał broni. Bardzo skutecznej, dostosowanej do
potrzeb walki. Każde dziecko precyzyjnie rozpracowuje przeciwnika, dobiera
głosy i stroje, ciosy i spojrzenia. Na pamięć zna najsłabsze punkty i
największe marzenia. W samotnych bojach i niezliczonych bataliach są niezwyciężone.
Przechytre. Kto nie uwierzy dziecku? Kto
nie posłucha małego głosu, okrągłej buzi, wpatrzonego wzroku – to ja, to ja,
wiesz przecież, że nie zrobię ci krzywdy. Jestem małe. Jestem słabe. Wpuść
mnie, wpuść. Tylko się pobawimy. Chodź, pokażę ci coś. Widzę więcej niż ty,
jestem nieskażone. Chodź, no chodź. Dla nich walka to przetrwanie. Dla nich zwycięstwo
to jedyna gwarancja przeżycia. I tylko czasem, gdy złochane wracają do małych
pokojów, wciśnięte w poduszkę płaczą. Jesteśmy już takie zmęczone. Takie
nienasycone. Takie nic. Na szczęście nad każdym z łóżek wyryte są przewiny
wroga. I napis: - „Robicie to dla ich dobra. Wszystkich dorosłych. By zniszczyć
w nich pęd do życia, które będzie śmiercią dla nich i dla was”. Na kilka chwil
usypiają by rano zbudzić się jeszcze silniejsze.
Siedzę i płaczę. Stoisz i szykujesz się do ucieczki. Na
klęczkach budujesz fosę. Tańczysz do upadłego. Harujesz jak wół. Układam sobie
dni. O tak, to jest najsłuszniejsze. Siedzę i się trzęsę. Zatykasz uszy.
Zasłaniam oczy. Skwapliwie przytakuję: tak, masz rację. Tak, to ja. Moja wina.
Moja wina. Musi już tak być, bo inaczej się nie da. Tak będzie lepiej. I
składam broń. Kto nie posłucha dziecka wewnątrz siebie? Przecież cię nie
oszuka. Przecież mówi ci prawdę. Kim jesteś. Jaką droga masz iść. Pustą. Pełną,
przepełnioną. Pełną wybojów, gładką jak tafla lodu, zimną okrutnie, ale przecież
masz śniegowce. I tak idziemy. I tak się nam zdaje, że ono walczy, bo musimy
żyć. I tak nam się zdaje, że muszę go słuchać, bo je znam i nie mogę go opuścić.
Nawet jak ma tak poharatane serce. I tak idziecie. Na zgubę. Idziemy. Dokąd?
Chcę znaleźć inne wyjście. Ale to dziecko-wojownik tak
bardzo płacze. Jest tak przekonywujące, że każde odstępstwo powoduje zgrzyt aż
do środka. Jest takie prawdziwe, że wierzę, że ma rację. Jest tak silne. Jest
takie waleczne. Jestem taka słaba. Jak cię obezwładnić? Jak się obezwładnić?
Zaprzeć się ciebie, siebie? Ukochać? A może pójść razem, poszukać innego
miasteczka? Takiego, w którym domy są jasne, ulice pełne, gdzie wiatr rozsiewa
kwiaty, gdzie biją źródła wody, gdzie remontuje się obskurne ściany pokoi, naprawia
popsute chodniki i dba o każdy skwerek. Gdzie w pokojach jest więcej łóżek, dla
dziecka i dla dorosłego, a na ścianach wiszą wasze największe marzenia i plany.
Gdzie zjada się ze smakiem, ćwiczy nowe umiejętności i nie idzie się do walki
tylko na spotkanie. Gdzie dziecko śpi spokojnie. Są takie miasteczka. Na pewno.
Zabierz mnie tam i ja ciebie zabiorę.
- Chodźmy. – Boję się. – Ja też. - Sprzeniewierzam się życiu.
– Tak, mi też się tak zdaje, ale to nieprawda. - Będziemy bezbronni, zranieni i nieszczęśliwi.
Martwi. – Nie, coś mi mówi, że będzie inaczej. – Lepiej zostańmy. Będziemy
bezpieczni.Tam nikt nas nie przyjmie. Nigdy nie byłam w takim miasteczku. Tu jest lepiej. – Nie jesteśmy tu bezpieczni dzieciaku, tu wcale nie jest lepiej, chodź.