piątek, 27 grudnia 2013

modlitwa

 Szłam poboczem z plecakiem na ramionach i śpiworem, który trzymałam kurczowo oburącz. Po prostu szłam. Dojechałam do miasta, którego nazwy dziś nie pamiętam, niewykluczone, że był to Węgrów, albo Sokołów Podlaski, tam miałam się przesiąść w kolejny PKS, ale musiałabym czekać kilka godzin. Postanowiłam, że pójdę. Bez mapy, wtedy jeszcze bez zasięgu komórki. Czułam się fatalnie, ilość myśli, jaka kłębiła się w głowie była od dłuższego czasu nie do zniesienia, poczucie odrzucenia i osamotnienia pochłaniało mnie mimo pomocy farmakologicznej, a koło nerwowe, w które wpadłam dodatkowo nakręcało domiar cierpienia. W takich momentach jestem bardzo niecierpliwa. Każda godzina ciągnie się jak doba, oczekuję szybkiej zmiany samopoczucia, sytuacji, czekam na natychmiastowy cud, wkurzam się, że nie nadchodzi. Dlatego nie mogę usiedzieć. Prawie pięć godzin czekania na autobus byłoby zabójcze. Dlatego poszłam. Wiedziałam tylko dokąd mam dojść, mniej więcej orientowałam się jak biegną trasy w okolicy. I szłam. I płakałam. I krzyczałam. I błagałam. I modliłam się. I przepraszałam. Była połowa sierpnia, gorąco. Kupiłam butelkę wody i w drogę. Mijałam wsie, mijałam jakieś magazyny, stacje benzynowe, wchodziłam do rowów gdy brakowało pobocza, na rozstajach dróg robiłam krótką przerwę na łyk wody i zastanowienie nad dalszą drogą. Po dwóch godzinach marszu wyglądałam koszmarnie. Polepione potem, jeszcze wtedy bardzo długie włosy (za dwa tygodnie zetnę je na króciusieńko), poplamione dżinsy i pomięta biała bluzka. Ale to nic. Najgorsza była twarz. Zapuchnięta od płaczu, czerwony świecący nos, zapadnięte z niejedzenia policzki i potrójne cienie pod oczami. Wystraszyłam ekspedientkę w przydrożnym sklepie w kolejnej mieścinie przez, którą szłam.

- Dziecko jak ty wyglądasz?! Uciekłaś z domu?
- Nie, wędruję - odparłam
- Ale w dwa dni nie dojdziesz do Częstochowy - zmartwiła się. - Może podjedź pociągiem?

"Ale w dwa dni nie dojdziesz do Częstochowy" powtarzałam sobie, gdy wyszłam ze sklepu.Nigdy nie miałam ochoty iść na pielgrzymkę, ale to co robiłam teraz ewidentnie nią było. Był marsz i wadzenie się z Bogiem, byłam sama i mogłam wszystko wypluć z siebie, a nadto jednostajny krok uspakajał serce i emocje, swoisty trans oczyszczał umysł. Zaczęłam jeszcze bardziej narzekać i ostro wykrzykiwać Bogu, wymachiwać śpiworem i kopać napotkane kamienie. Zaczęło grzmieć. Świetnie daj mi znak, odpowiedz! Lunęło. Zmokłam ja, zmókł plecak, nie zatrzymałam się. Deszcz i łzy. Woda do wody. Jakiś autokar przyhamował, otworzyły się drzwi i uśmiechnięta pani zawołała, żebym wsiadła to mnie podrzucą. Dokąd idę? Do Urli. Kierowca pokręcił przecząco głową. To nie ta droga. Wsiadłam, wskazał mi na mapie jak zboczyłam z kursu i co robić dalej. Zawieziemy cię choć do Łochowa, powiedziała uśmiechnięta pani. Była z pielgrzymką jak się okazało. Nie dziękuję, pielgrzymuję. Ale.. Ale, mam swoje drogi, dziękuję, pozdrawiam. Teraz szłam przez las i pola, żeby trafić na wskazaną drogę. Byłam głodna (wreszcie pierwszy raz od ponad miesiąca), mokra i tak zmęczona, że przestałam płakać i krzyczeć. Wyszło słońce, znów zrobiło się gorąco, wiał przyjemny wiatr. Szłam i szłam. Bolały mnie nogi, bolała głowa, bolały ramiona. Szłam. Byłam zbyt zmęczona by się modlić. Rób co chcesz, poddaję się Boże. Szłam w milczeniu. Byłam cicha w środku. Po jakimś czasie zaczęłam rozpoznawać okolice. Jeszcze kilka kilometrów, jeszcze mostek, dwa zagajniki, iść wzdłuż rzeki, skręcić w prawo i jest. Działka rodziny Jot, przyjaciółki. Idę wzdłuż ogrodzenia, na leżakach siedzą starsza pani i starszy pan. Jestem zmordowana, spragniona i spokojna. Widząc znajomy teren padam na trawę i mówię:

- Dzień dobry, jestem Jastarnia, dalej nie pójdę
- "Chcesz się napić? Idziesz na pielgrzymkę dziecko?" - starsza pani podniosła się z leżaka
- Ja już ją skończyłam i zostałam wysłuchana - zaskoczona własnymi słowami przywarłam do siatki - Poproszę o wodę i powiedzieć Jot., że Jastarnia dotarła i żyje.

To był początek końca tamtego załamania. To był pierwszy uśmiech od tygodni. Pierwsza przespana spokojnie noc.
Gdy po kilku latach, przyszło następne, w lipcu znów poszłam, w góry. Gdy przyszła depresja nie miałam sił iść. Ale po pół roku poszłam, jesienią. Teraz też postaram się iść. Tylko tym razem jest ciemno i zimno. A w górach śnieg. Ale się zbieram, a i dni już coraz dłuższe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz