wtorek, 28 stycznia 2014

piasek

- "Pani Jastarnio porozmawiajmy o ukrytych zranieniach, jest ich jeszcze kilka do przepracowania. Jest jeszcze sporo gniewu i złości, które pani chowa" - od miesiąca podsumowujemy pracę, terapia powoli się kończy.

- Pani Terapio, przeszukałam emocje i pamięć, tabelkami i spisami jak pani kazała i nic już nie znalazłam - od kilku tygodni jestem taka szczęśliwa, taka spokojna, że (odwrotnie do tego co było miesiące wcześniej) w głowie mi się nie mieści, że mam jeszcze jakiegoś smoka w ciemnej pieczarze

- "Znalazła pani, ale nie chce pani zaakceptować zranienia i gniewu, mówi pani, że skoro je sobie przypomniała to wystarczy. Sama świadomość zdarzenia nie wystarczy. Bez zmiany podejścia, bez przejścia przez drogę akceptacji, pracy nad nowym schematem  lęk pozostanie w pani. Więc może jednak dokończmy te sprawy" - nie napiera, ale czuję się niekomfortowo

- Ale ja rozumiem, że rodzice, czy też inne osoby inaczej nie umiały, że było to działanie nieświadome, że chcieli jak najlepiej, że moi dziadkowie i ich ojcowie i matki..rozumiem. Wybaczam im. Koniec. To mój wybór - umiejętność asertywności na poziomie 100%

- "Tak to pani wybór. Proszę pamiętać, że może zdarzyć się tak, że będzie potrzebowała pani do tego wrócić. Niech się pani wtedy nie cofnie choć to bardzo trudne. Im częściej powielamy schematy nabyte, tym trudniej je zmienić"  - jak na Panią Terapię jest bardzo stanowcza

- Rozumiem - uśmiecham się pyszna, bo przecież w ciągu ostatniego roku zjadłam wszystkie rozumy.

Kobieta chwiejnie stoi na jeszcze nie do końca poznanym gruncie, który mięknie. Od łez. Od lęku. Mięknie i przemienia się w grząski piasek, tak znany kobiecie z przeszłych żyć. Tonie, ale jakoś czuje się bezpieczna. Co chwila ma przebłyski dawnej rozmowy. "Jeszcze jest w pani sporo gniewu i złości..sama świadomość zdarzenia". - Co to za słowa? Kiedy wypowiedziane? Kobieta do połowy pogrzebana przypomina sobie jeszcze: "Wybaczam im. Koniec.". Mokre goryczą ziarenka wsypują się do jej ust, wypełniają nozdrza. Nie chce umierać. Umarła już kilka razy. Może wiele razy. Zawsze na to samo. Zawsze w ten sam sposób. Nauczyła się go, jak innych rzeczy w czasach bezbronnych. I topi się znowu. "Nie chcę się topić. - "To mój wybór" - słyszy swój głos z dawnej rozmowy. .. Nie, to nie jest mój wybór. To mój lęk. To jest mój wybór, wybrałam lęk zamiast walki!" - dusi się, ale piasek porusza się wolniej. "Dlatego się topię. Zmiana schematu. Potrzebuję zmiany tego schematu" - zaczyna się szamotać. "Ale jak? Od czego zacząć? Nie podołam!" - sztywnieje. Piasek zaczyna napierać. Ziarenko za ziarenkiem, znany ból.  "Trudno. Następnym razem spróbuję, dziś nie mam sił" - dusi się piaskiem, dusi się lękiem. "Nie chcę tonąć!".  Przed oczami przepływają jest przeszłe śmierci. Nie tylko jej. Jej przodków. - .."Niech się pani wtedy nie cofnie, choć będzie bardzo trudno.." - słyszy jeszcze. - "Dość. Boże ratuj!".

- Pani Terapio, halo, to ja Jastarnia, minęło trochę czasu. Jestem gotowa. Przyjdę, dobrze?..
- "Trochę czasu to mało powiedziane. Wytrwała pani jest.. Rozumiem, że pamięta pani, żeby się nie cofać?".
- Pamiętam Pani Terapio, choć to bardzo trudne.

Byłam wierną kopią przeszłych treści. Genialnie przepisałam nie swoje losy, historię rodziny. Dodałam tylko swój rozdział. Idealnie wpisał się w poprzednie. Zamknięcie tej epopei i pisanie swojej historii jest wyczynem. Wymaga odwagi. Dużo większej niż potrzebowałam na początku terapii. Czy ma się na to siłę? Często nie. Ciężko nie grzebać się w piachu nasypywanym warstwami, latami przez nie nas. Znamy tam każde ziarenko, opowiadano nam o każdym ziarenku w domu, a dom usłyszał od wcześniejszego domu. Choćby nas kłuło w tyłek to je znamy. Choćby nawiewało nam piachu w oczy i usta, znamy go. I dosypujemy łopatami kolejne warstwy, bo takimi pilnymi uczniami byliśmy. Na własny pohybel.
Powodzenie terapii naprawdę zależy od nas samych (nawet jeśli nie podpasuje nam terapeuta a mimo to nie zmieniamy go po 8-10 spotkaniach tylko tkwimy w niemocy). Zdobyłam tyle umiejętności początkowo, że zdawało mi się, że jestem poskładana. Swoja. I mimo jasnych sygnałów, że mam pochowane po kątach smoki, ignorowałam to. Długo. Dlatego wróciłam. Bo nie ma mocy, żeby nieokiełznane nie dopadły cię najbardziej bolesne sprawy. Im szybciej się człowiek z nimi upora tym lepiej. Ale ja byłam krnąbrna. I uparta. Sama sobie robiłam na złość. Odmawiałam szczęścia. Bo bardziej znany był strach niż nieznany spokój. Wciskałam emocje w piasek jak struś głowę. Zakopywałam łopatami uników. Ale przyszły wiatry i burze. I wszystko wyszło na wierzch.

To czego najmocniej się boimy, co najmocniej nam przeszkadza, co jest najtrudniejsze, nie do przejścia czy w życiu, czy na terapii jest najprawdopodobniej tym piachem. Porzuć go, to stary kumpel, ale paskudny. Każda łopata zasypuje w dole twoje szczęście. A ty sam nie dokładaj się do tego pogrzebu. Nie cofaj się. Uciekaj z pustyni. Udaje się. I można zacząć opowiadać wreszcie swoją własną historię, o bardziej zwięzłej i smacznej fabule niż piasek przodków.




środa, 22 stycznia 2014

bez

Mam niewiele ponad cztery lata choć jestem już dorosła. Wbiegam na łąkę pełną ziół i kwiatów otulonych słońcem. Oczy śmieją się do zieleni traw, błękitu i czerwieni płatków, bieli stokrotek. Wokół cisza, nikogo nie ma prócz mnie. Jest bezpiecznie. Kładę się wśród kwiatów i zamykam oczy. Lekko, lekusieńko wiatr porusza łąką i przekłada mi kosmyki włosów na  czole. Czuję spokój. Powoli biorę głęboki wdech. Skupiam się na zapachach. Wilgotnej ziemi, wysuszonej słońcem trawy, kojącego rumianku. Pojawiają się kolejne zapachy: koniczyny, chabrów i maków. I jeszcze jeden. Nie rozpoznaję go, biorę kolejny wdech. Przez ciało przebiegają setki igiełek. Kłują całe nogi i ręce, podnoszą włosy na głowie i powodują gęsią skórkę. Kłują oczy i czoło. Poznaję ten zapach. Rozkładającego się mięsa. Zatęchłego strachu. Podrywam się i uciekam. Słyszę jak ktoś za mną biegnie. Nie jestem już bezpieczna.

Mam kilkanaście lat choć jestem już dorosła. W Tatrach szukam spokoju, chcę odnaleźć bezpieczne miejsce. Takie z dzieciństwa. Idąc zgodnie z ruchem wskazówek zegara, powinnam znaleźć omszały głaz po lewej stronie ścieżki. Kiedyś lata wcześniej usnęłam na nim przykryta taty swetrem, zmorzona bólem brzucha. Zbudziłam się zdrowa i szczęśliwa. Potrzebuję odnaleźć to miejsce. Jeszcze kilka minut, kilka krzaków kosodrzewiny. Przedzieram się przez gąszcz, jest! Wtulam twarz w mech, przypominam sobie tamtą chwilę. Głaszczę powierzchnię głazu. Jest z papieru. Rozglądam się wokół. To nie Morskie Oko. To mój pokój. Mech jest tylko poduszką. Zamykam oczy, zaciskam powieki. Teraz widzę tylko papierową dekorację. Chcę tam wrócić, do prawdziwej chwili, poczuć się bezpiecznie. Tata! Niech mi tata przypomni jak to było! Wychodzę z pokoju, słyszę głosy rodziców. Patrzę na niego. Zalewają mnie inne wspomnienia. O konsystencji twardszej niż głaz. Nie ma mchu. Nie ma omszałego kamienia. Nie jestem już bezpieczna.

- Pani Terapio to bez sensu. Nie mam bezpiecznego miejsca. Wszystkie znikły, wszystkie rozwaliłam! - Nie mam ochoty na tę rozmowę. Nie mam sił szukać bezpieczeństwa. Nie wiem też dokąd mam uciec
- „Spróbujmy. Może gdy była pani starsza” - jak zwykle nie ustępuje
- Nie. Szukałyśmy. Całe dzieciństwo, połowę podstawówki, liceum, studia. Nie. 
- „Każdy ma swoje bezpieczne miejsce, miłą chwilę, jakąś sytuację, do której może powrócić i schować się gdy jest źle” - to ma mnie zachęcić
- Może w teorii, może w pani książkach, może inni tak mają, ale nie ja! - niby jestem dorosła a krzyczę jak dzieciak
- „Aż tak wyjątkowa pani nie jest” - śmieje się
- Może sobie wymyślę takie miejsce? - nadal jestem dzieckiem
- „Może sobie pani wymyśli, ale najpierw znajdźmy coś co jest prawdziwe. Ono działa inaczej niż wymyślone. Mocniej. I wskaże nam jak może pani budować inne bezpieczne strefy”.

Nie podołałam wtedy temu ćwiczeniu. Zamknęłam samej sobie drogę bezpieczeństwa. Ukarałam siebie schematem niemocy. Zrobiłam samej sobie na złość. Kolejna autodestrukcja. Pozostałam ofiarą. Na własne życzenie. Pani Terapia jeszcze kilkakrotnie powracała do bezpiecznego miejsca. Konsekwentnie odmawiałam. Chciałam budować nowe. Też się nie udało. Nie wierzyłam , że mam takie miejsce. Nie wierzyłam też, że schowanie się tam przynosi ulgę. A jednak..
 Niedawno przestałam robić sobie na złość. Kilka lat po terapii, ale udało się! 

Parę dni temu przyszedł bez i poczułam się bezpiecznie. Nie spodziewałam się, że akurat sytuacja z tego okresu mojego życia stanie się moją ostoją. Pozwoliłam sobie przypomnieć gdzie czułam się bezpiecznie. I udałam się tam. Pomogło. Swoje miejsce znalazłam wśród tych najzwyklejszych, najbardziej prozaicznych dni i lat. 

Mam jedenaście lat choć jestem dorosła. Jest lato, bardzo wcześnie, prawie wszyscy jeszcze śpią. Wybiegam z kromką chleba z bielonego wapnem domu. Kawałek pomidora spada na ziemię, podnoszę go, zdmuchuję ziarenka piasku i kładę z powrotem na kanapkę. Nieopodal domu, po prawej stronie stoi stara drewniana szopa. Ma dziurawy dach i przekrzywione ściany. Wchodzę do środka, odkładam chleb na jedną z półek i zbieram potrzebne narzędzia i materiały. Młotek, gwoździe, sznurek, spalone żarówki, piłę i deseczkę. Wszystko to wkładam do wiaderka, zabieram kromkę i idę za szopę. Do "bezu".
To mały zagajnik, kilka krzewów lilaka posadzonych tak, że tworzą okrąg. Przestrzeń między nimi jest idealna do zabawy w dom dla dwóch dziewczynek i małego chłopca. Jest salon i mała kuchnia, spiżarnia i bawialnia. Dziś będę zakładała elektryczność. Wieczór wcześniej z M. przygotowałyśmy plan instalacji i zrobiłyśmy dwa żyrandole z drewienek i szmatek.
 Otwieram drzwi naszego domu, zrywam ze ściany salonu dwa listki żeby położyć na nich moją kromkę i zabieram się do pracy. Przepiłowuję deseczkę na sześć równych prostokątnych części, będą włącznikami. Staję na odwróconym dnem do góry wiadrze i w ustalonych gałęziach montuję je, wbijając gwoździe tak, żeby kawałeczki drewna się przekręcały. Pod spodem przekładam sznurek i przeprowadzam do kolejnego włącznika. Na koniec, zawieszam żarówki i abażury. Przekręcam dwa włączniki, uznaję, że wszystko działa jak trzeba. Jestem bardzo ucieszona. Po dobrze wykonanej robocie siadam na sofie z konara "bezu" i zjadam zasłużoną kromkę chleba z masłem i pomidorem. Smakuje wybornie. Jestem szczęśliwa. Jestem bezpieczna. Będę tam wracała. Wracam. Wreszcie wiem dokąd.

Znajdź swoje miejsce. Pozwól mu się odnaleźć. Pomoże.


sobota, 11 stycznia 2014

suka

- Depresja to suka! - Nie tylko oczy, ale i czoło i cała jej postawa płonęły gniewem. Siedziałyśmy na balkonie, piłyśmy udawane piwo i chłonęłyśmy ostatni ciepły jesienny  wieczór.
 Przytaknęłam gorliwie. - Pamiętasz jak się nazywa ta miejscowość, tam na zachodzie, gdzie byłyśmy latem?
- Nie, za nic nie mogę sobie przypomnieć! - H. kręci z rezygnacją głową
- No ja właśnie też, w ogóle niewiele pamiętam z tego wyjazdu.. - popijam parszywie słodkie karmi, przynajmniej tak to czuję, na Farmacji zmieniły mi się smaki, wynaturzyły, H też.
- Kurwa, bez sensu! Ledwie kojarzę po co tam byłyśmy! - znów się wścieka.
- No, fakt, depresja to suka! - mam ochotę wyrzucić butelkę za balustradę. Szkoda, że się powstrzymuję. Pani Terapia każe nie tłumić gniewu. Dopiero teraz po latach się tego uczę..

Gdy H. idzie do domu zaczynam zastanawiać się nad tą suką. W zasadzie, czemu suka? Czemu nie debil, chamka, czy coś? To znaczy, pejoratywnie, rozumiem, ale tak ogólnie? Co mi złego zrobiły psy? Do tej pory mnie ratowały..Rozkminiam. Trochę zapominam, Farmacja tak robi, niekontrolowane zjazdy na inny tor, chwilowo. Powracam myślami i pojmuję.
Depresja to suka. Zdeterminowana matka lękowego pomiotu. Wyrwa spokój zębami, zagryza nadzieję byleby uchronić swoje szczeniaki od smierci. Łasi się do ciebie, by podstępnie zdobyć choćby ochłap. Żeby Lęk, Wina i Chaos napełniły brzuchy i rosły w siłę. Chłepce prosto z twojej głowy, wysysa szpik i tracisz poczucie co jest rzeczywiste.
Dopóki ją karmisz, głaszczesz i tolerujesz jest niegroźna. Pozornie. Bo ją znasz. Bo wiesz, że jak za bardzo nie machniesz uśmiechem ona nie rzuci się na ciebie. Ale ponure harczenie i tak słyszysz w oddali, cicho, cały czas. Gdy próbujesz się wyrwać z negatywnych, utrwalonych schematów, starasz rozumieć co się z tobą dzieje na początku skamle "nie, nie zostawiaj mnie, jestem miła, jestem Twoja. Wierna suka. Waruję przy tobie i cię bronię". Wierzysz w to. najczęściej, czy w depresji, czy w innych ciężkich stanach robimy to, co jest nam znane. Niezależnie od tego  jak męczące i bolesne. Siedzisz w jednej norze ze znajomą, choć piekielnie podłą suką. Gdy chcesz wyjść, czujesz jej język na dłoni. Wychodzisz mimo to, kłapie pyskiem. Potem cię goni, dopada i rozszarpuje. Tak jest i będzie dopóki akurat z tym psem nie staniesz twarzą w pysk.
Suka pogryzła mnie wielokrotnie nim odważyłam się na konfrontację. Najważniejsze to zaprzeć się siebie, nie ulegać skomleniu, nie bać się kłów. wystąpić przeciwko niej, czyli przeciwko sobie. Podważyć wszystkie te schematy, które znasz, ale są niewygodne. Podważyć każde negatywne przekonanie, które zdaje ci się pewne, prawdziwe, ale co do którego gdzieś z tyłu głowy masz choćby najmniejszą wątpliwość, co do jego słuszności. Spójrz, co może być bardziej bolesnego niż to co już się dzieje? Nic. To boli, ale to jedyna rada.
Czułam się rozszarpana i potulnie wracałam do nory. Im więcej jednak uczyłam się innego świata, tym bardziej wkurzałam się, że ona mnie od niego odgradza. Pomyślałam, że skoro ona manipuluje mną, ja wywiodę ją w pole.
Dawałam sobie co dzień ustalony czas tylko dla niej. Mogła zaciskać szczęki na moim gardle, niby czule liżąc potem rozharatane emocje. Pławiłam się z lęku, winie i chaosie, pozwalałam dotkliwie kąsać. Nastawiałam alarm w komórce. 45 minut, 40, 30, i mniej. Po ustalonym czasie wychodziłam do świata, robiłam sobie przyjemność (łatwo nie było), słyszałam skowyt, ale brnęłam. I tak każdego dnia, jak trening. Nieważne, masz siłę, czy nie. Aż Którejś nocy uporałam się z suką, symbolicznie.
Śniła mi się, wielka, bardzo prężna i silna. Goniła mnie po opustoszałym niedokończonym budynku. Były tam same piętra, żadnych drzwi, ścian i okien. Chciała mnie dopaść koło dziewiątego piętra. Potwornie się bałam. Warczała i obnażała kły. I wtedy ruszyłam. Przekręciła brązowy łeb i warknęła. Szybkim ruchem chwyciłam ją za kark i przywarłam do betonu. Położyłam się na niej i z trudem chwyciłam za szczęki. Rozwierałam je kalecząc palce o zęby. Wyła. Ja też. Próbowała się bronić, ja rozwierałam dalej. Przebiłam sobie lewą dłoń, nie ustępowałam. W końcu puściła. Wywróciłam sukę wnętrzem na zewnątrz. Po chwili jednak łeb, korpus, łapy i ogon znikły w niebycie. Suki nie było. Byłam ja.

czwartek, 2 stycznia 2014

elementarz

Ponad sześć godzin jazdy z Teatru do domu przepłakałam. Tłumaczyłam sobie, że to przez gorączkę, której dostałam tego samego dnia, gdy w blasku reflektora stałam się nie Sową, nie Sobą. Nigdy, nigdy nie stanę już na scenie, nie będę ani sową, ani morderczynią, ani zabawną cizią, ani nawet kurwa ukwiałem. Nie! I jeszcze ta zima! Stara się człowiek ubierać ciepło a i tak cię dopadnie! Jak się za tydzień okaże dopadło  i to mocno. Zapalenie oskrzeli. A potem płuc. A potem zatok. I co kilka dni szloch. Zima była wytłumaczeniem. Śniegowe zaspy, zadymki, zamiecie, wiatr wciskający się w gardło i zmarznięte stopy. To one, to one to mi zrobiły.To przez chorowanie płaczę. Przecież nie przez to, że nie umiałam zagrać cholernego ptaka! Antybiotyk co sześć godzin, łzy co dwanaście.

- Jesz? - pyta Lekarka od Wszystkiego
- Jem. Co ty cały czas o to jedzenie? - znamy się od kilkunastu lat
- Bo nie jesz. Twarz ci się marszczy. Pół roku temu ważyłaś pięć kilo więcej, czemu nie jesz? - potrafi być naprawdę upierdliwa
- Nie pięć tylko cztery, dasz mi coś na odporność? Zmęczyłam się tym chorowaniem, aż płaczę bez sensu - naprawdę wierzę w to co mówię
- Jedz - coś pisze na recepcie
- Jem - odszczekuję
- No wiem, pół kromki na śniadanie - podnosi wzrok. - Za miesiąc przyjdź na kontrolę - podaje mi receptę: 5 x dziennie posiłki, w tym dwa ciepłe. Zajęcia poza pracą maksimum 2 x w tygodniu. - Masz odpocząć - wskazuje mi wyjście z gabinetu.

Nie poszłam za miesiąc. Nie odpoczęłam. To znaczy zdawało mi się, że odpoczywam cały czas, znany leń i dyletantka przecież nie robi nic pożytecznego. Jadłam. Wedle moich standardów zdrowo i rozsądnie. Pół kromki na śniadanie, o godzinie 10 kilka kostek czekolady i sok, o 14 jogurt. Naprawdę zdawało mi się, że to dużo. Ponadto pracowałam, śpiewałam, ćwiczyłam, bawiłam się i sprzątałam. Pucowałam, prasowałam, układałam ubrania w szafie, odkurzałam i zmywałam. Po przebudzeniu i przed snem. W przerwie miedzy pracą a zajęciami i zamiast nich. Miałam tyle energii, że ciężko było mi usiedzieć na kiblu.
Noc była nieciekawa, pełna powtarzanych w kółko zdań. Tych samych. Co noc. Potem okazało się, że gdy niczym się nie zajmuję to pojawiają się także za dnia. Naloty myśli i emocji. Bombardowały mnie tak mocno, że ciężko było oddychać. Więc pomyślałam, że to przemęczenie i muszę znaleźć sposób na te myśli, nie na odpoczynek, bo jasne, nie zasługuję na niego. Sposób na myśli: można więcej pracować, głośniej słuchać muzyki (techno techno), można rozmawiać godzinami z przyjaciółkami przez telefon przed snem i oglądać głupie seriale. A nocą można chociaż próbować spać. Ale się nie dało. Bo słyszałam prąd w kablach, bo kaloryfery trzeba było zakręcać, żeby nie huczały wodą. Bo gdy tylko zasypiałam słyszałam trzask łamanych gałęzi koło ucha. Do tej pory zastanawiam się skąd miałam siłę, żeby działać od rana do nocy? Tym bardziej, że zaczęły się problemy ze wzrokiem, z kręgosłupem, z jelitami. Do bombowców myśli, które napierały moją głowę doszły te o strasznej chorobie. Lekarze, lekarze, lekarze. Diagnozy, że pląsawica, że białaczka, że może nerki, a może HIV. Nie udawało mi się dojść do przystanku bez zadyszki i bólu w klatce piersiowej. Kręciło mi się w głowie od rana do rana. I tak przez ponad rok. I cały czas zdawało mi się, że to normalna sprawa, że sama sobie z tym poradzę. Nie narzekałam nikomu. Uśmiechałam się i byłam aktywna. A ten płacz? Ta nadwrażliwość na dźwięki? Teorie na ten temat miałam tak absurdalne, że teraz się z nich śmieję, ale wtedy brałam je całkiem na serio. Każda wizyta u Lekarki od Wszystkiego kończyła się stwierdzeniem, że powinnam pójść na terapię. Za każdym razem patrzyłam na nią ze zdziwieniem i pobłażaniem, ach pewnie tak teraz lekarzom nakazują, wszystkich wysyłali by do psychologów.

Maj, męczy mnie nawet uczesanie włosów. Ręka opada pod ciężarem szczotki. Kolejna wizyta u Lekarki od Wszystkiego.

- Te wyniki badań pokazują, że na 95% masz pasożyta - patrzy w cyferki
- Pasożyta? - trzęsę się z obrzydzenia
- Tak, nawet dwa. Jeden z nich nazywa się depresja. Przepiszę Ci antydepresant i lek przeciw pasożytniczy. Za dwa tygodnie zrobisz badania, jeśli będą negatywne to będzie to znaczyło, że twój organizm tylko sobie wymyślił kolejną chorobę. A wtedy pójdziesz na terapię. Koniec. - uśmiecha się z przekąsem
-Po co? Nic mi nie jest. - naprawdę w to wierzę
-Dziecko, faktycznie nic ci nie jest, tylko organizm krzyczy, że coś jest nie tak. I stąd te wszystkie objawy. Masz depresję. - kwituje
- Depresję? Depresję mają nieszczęśliwe osoby, które mają duże problemy i nie umieją z nimi poradzić, chcą się zabić, albo ćpają - popatrzyła na mnie ze zdziwieniem
- A ty radzisz sobie ze wszystkim? Opowiedz mi jak się czujesz, bo zawsze odpowiadasz tylko: super, świetnie! - przedrzeźnia mnie
- Bo tak jest - ściągam brwi
- Jak się czujesz, gdy idziesz spać? Jak wtedy gdy wstajesz? Miło ci, gdy siedzisz w domu? Kiedy ostatni raz płakałaś? Boisz się śmierci? Umiesz nazwać swoje myśli? Ile schudłaś w ostatnim miesiącu? Umiesz nazwać stan, w jakim jesteś? Jesteś szczęśliwa, smutna, przygnębiona, głodna, czy wściekła?

Mówiła to w tempie karabinu maszynowego patrząc się cały czas prosto w moją twarz. To był totalny nalot bombowy. Eksplodowałam. Trzęsłam się z płaczu i zatykałam uszy. Nie rozumiałam ani jednego słowa, z tych, które przelatywały mi przez głowę. Zalałam się każdą nieprzespaną nocą, zadusiłam każdym wężem nieskoordynowanych myśli, utonęłam we wszystkich łzach. Nie rozumiałam nic. Nie umiałam tego nazwać. Nie umiałam. I najgorsze, że ból który czułam co wieczór, co noc, a potem za dnia wzmógł się tak, że nie mogłam wstać.
Skapitulowałam.

- Dobrze wezmę te tabletki. Masz może adres jakiegoś terapeuty? Zapiszę się na spotkanie już teraz - siedziałam jeszcze z kwadrans z totalnym chaosem w głowie. Minął dopiero ze dwa miesiące później. A może nie minął. Zaczął się porządkować.

Zawsze będę wdzięczna Lekarce od Wszystkiego za tę wizytę. Było to jedno z najbardziej bolesnych i upokarzających doświadczeń w moim życiu, ale potrzebne. Inaczej nie byłoby mnie tu, gdzie jestem teraz. Jeśli w ogóle bym była. To oczywiście był tylko początek, początek drogi. Bardzo ciężkiej i wyboistej. Drogi, której nie rozumiałam, nie rozumiałam siebie, ale z pomocą Pani Terapii i farmakologii pomału zaczęłam uczyć się elementarza myśli i emocji. Za pomocą terapii zaczęłam oddzielać rzeczywiste od nierzeczywistego. Ze zdziwieniem i po walce okazało się, że problem, który jako jedyny umiałam zdefiniować (samotność i lenistwo), nie są problemami, bo ich nie ma. Były wymyślone. Były tylko zapalnikami, które mój umysł wykreował dla mnie, aby wykrzyczeć, że się dusi głębiej. Nie było łatwo, ale udało mi się zmienić optykę i zrozumiałam, że faktycznie tak jest. To co nas rozwala to tylko narzędzie, jak pole minowe, prawdziwa przyczyna tkwi nie tam gdzie się jej spodziewamy. Centrum dowodzenia jest w zupełnie innym bunkrze. Moja droga się nie skończyła, ale przynajmniej wiem, że skoro tyle przeszłam to i dalsza podróż będzie dobrym doznaniem. I dziś łatwiej mi jest podważać własne uczucia i lęki. Pytać ich: Ej, co jest? Czym jesteś? I czy jesteś prawdziwy?
Czasem emocje płatają mi figla i znów wierzę, że to co myślę i czuję to dno i najprawdziwsza prawda. Także powracam do elementarza. Ale uczyć się lubię.