sobota, 28 grudnia 2013

mistrzowie

Dziś natknęłam się na krótki prosty tekst. Bardzo się cieszę, bo ja mogę sobie subiektywnie myśleć, że osoby, które podejmują terapię są mistrzami. Ale to nie tylko moje uważanie.
Każdy, każdy kto podejmuje terapię jest mistrzem. To udowodnione przez specjalistów :)
Oto link do bardzo ciekawego tekstu, który obala poszczególne mity o terapii i terapeutach. Osoba, która go napisała  pracuje w nurcie behawioralno-poznawczym (ten, który dotarł do mnie), ale domniemam, że w innych nurtach jest podobnie (może za wyjątkiem długości terapii). Polecam wszystkim niepewnym na uspokojenie, niedowiarkom na uwierzenie, towarzyszącym osobom w terapii na zrozumienie. A mistrzom gratuluję i dopinguję!

8 mitów na temat psychoterapii



piątek, 27 grudnia 2013

modlitwa

 Szłam poboczem z plecakiem na ramionach i śpiworem, który trzymałam kurczowo oburącz. Po prostu szłam. Dojechałam do miasta, którego nazwy dziś nie pamiętam, niewykluczone, że był to Węgrów, albo Sokołów Podlaski, tam miałam się przesiąść w kolejny PKS, ale musiałabym czekać kilka godzin. Postanowiłam, że pójdę. Bez mapy, wtedy jeszcze bez zasięgu komórki. Czułam się fatalnie, ilość myśli, jaka kłębiła się w głowie była od dłuższego czasu nie do zniesienia, poczucie odrzucenia i osamotnienia pochłaniało mnie mimo pomocy farmakologicznej, a koło nerwowe, w które wpadłam dodatkowo nakręcało domiar cierpienia. W takich momentach jestem bardzo niecierpliwa. Każda godzina ciągnie się jak doba, oczekuję szybkiej zmiany samopoczucia, sytuacji, czekam na natychmiastowy cud, wkurzam się, że nie nadchodzi. Dlatego nie mogę usiedzieć. Prawie pięć godzin czekania na autobus byłoby zabójcze. Dlatego poszłam. Wiedziałam tylko dokąd mam dojść, mniej więcej orientowałam się jak biegną trasy w okolicy. I szłam. I płakałam. I krzyczałam. I błagałam. I modliłam się. I przepraszałam. Była połowa sierpnia, gorąco. Kupiłam butelkę wody i w drogę. Mijałam wsie, mijałam jakieś magazyny, stacje benzynowe, wchodziłam do rowów gdy brakowało pobocza, na rozstajach dróg robiłam krótką przerwę na łyk wody i zastanowienie nad dalszą drogą. Po dwóch godzinach marszu wyglądałam koszmarnie. Polepione potem, jeszcze wtedy bardzo długie włosy (za dwa tygodnie zetnę je na króciusieńko), poplamione dżinsy i pomięta biała bluzka. Ale to nic. Najgorsza była twarz. Zapuchnięta od płaczu, czerwony świecący nos, zapadnięte z niejedzenia policzki i potrójne cienie pod oczami. Wystraszyłam ekspedientkę w przydrożnym sklepie w kolejnej mieścinie przez, którą szłam.

- Dziecko jak ty wyglądasz?! Uciekłaś z domu?
- Nie, wędruję - odparłam
- Ale w dwa dni nie dojdziesz do Częstochowy - zmartwiła się. - Może podjedź pociągiem?

"Ale w dwa dni nie dojdziesz do Częstochowy" powtarzałam sobie, gdy wyszłam ze sklepu.Nigdy nie miałam ochoty iść na pielgrzymkę, ale to co robiłam teraz ewidentnie nią było. Był marsz i wadzenie się z Bogiem, byłam sama i mogłam wszystko wypluć z siebie, a nadto jednostajny krok uspakajał serce i emocje, swoisty trans oczyszczał umysł. Zaczęłam jeszcze bardziej narzekać i ostro wykrzykiwać Bogu, wymachiwać śpiworem i kopać napotkane kamienie. Zaczęło grzmieć. Świetnie daj mi znak, odpowiedz! Lunęło. Zmokłam ja, zmókł plecak, nie zatrzymałam się. Deszcz i łzy. Woda do wody. Jakiś autokar przyhamował, otworzyły się drzwi i uśmiechnięta pani zawołała, żebym wsiadła to mnie podrzucą. Dokąd idę? Do Urli. Kierowca pokręcił przecząco głową. To nie ta droga. Wsiadłam, wskazał mi na mapie jak zboczyłam z kursu i co robić dalej. Zawieziemy cię choć do Łochowa, powiedziała uśmiechnięta pani. Była z pielgrzymką jak się okazało. Nie dziękuję, pielgrzymuję. Ale.. Ale, mam swoje drogi, dziękuję, pozdrawiam. Teraz szłam przez las i pola, żeby trafić na wskazaną drogę. Byłam głodna (wreszcie pierwszy raz od ponad miesiąca), mokra i tak zmęczona, że przestałam płakać i krzyczeć. Wyszło słońce, znów zrobiło się gorąco, wiał przyjemny wiatr. Szłam i szłam. Bolały mnie nogi, bolała głowa, bolały ramiona. Szłam. Byłam zbyt zmęczona by się modlić. Rób co chcesz, poddaję się Boże. Szłam w milczeniu. Byłam cicha w środku. Po jakimś czasie zaczęłam rozpoznawać okolice. Jeszcze kilka kilometrów, jeszcze mostek, dwa zagajniki, iść wzdłuż rzeki, skręcić w prawo i jest. Działka rodziny Jot, przyjaciółki. Idę wzdłuż ogrodzenia, na leżakach siedzą starsza pani i starszy pan. Jestem zmordowana, spragniona i spokojna. Widząc znajomy teren padam na trawę i mówię:

- Dzień dobry, jestem Jastarnia, dalej nie pójdę
- "Chcesz się napić? Idziesz na pielgrzymkę dziecko?" - starsza pani podniosła się z leżaka
- Ja już ją skończyłam i zostałam wysłuchana - zaskoczona własnymi słowami przywarłam do siatki - Poproszę o wodę i powiedzieć Jot., że Jastarnia dotarła i żyje.

To był początek końca tamtego załamania. To był pierwszy uśmiech od tygodni. Pierwsza przespana spokojnie noc.
Gdy po kilku latach, przyszło następne, w lipcu znów poszłam, w góry. Gdy przyszła depresja nie miałam sił iść. Ale po pół roku poszłam, jesienią. Teraz też postaram się iść. Tylko tym razem jest ciemno i zimno. A w górach śnieg. Ale się zbieram, a i dni już coraz dłuższe.

wtorek, 17 grudnia 2013

pies

Miesiącami do snu kołysały mnie tragiczne losy mojej rodziny i bliskich. Porażki dnia następnego, przeżyte na sześć sposobów każda, machały mi kurewsko uśmiechnięte na dobranoc. Odwracałam poduszkę mokrą stroną do materaca, ponownie płakałam nad żałosnym losem i kminiłam co robić, żeby nie być taką żenującą idiotką. Często na tym etapie rozmyślań wpadał pies. A raczej truchło.
- Zabili mi psa!

Krzyczałam w głowie. Raz i na tyle głośno, że myśli usuwały się w kąt. 
Nigdy nie miałam psa, nie pamiętam też żebym widziała jakąś spektakularną, bolesną śmierć zwierzęcia. A jednak "zabili mi psa". Jakiego psa? Kurwa! Zaraz się okaże, że w mojej dyni mieszka wydzierająca się baba, która zacznie od kundla, a skończy na rozdwajaniu mojej jaźni.

- Zamknij się z tym psem - odmyśliwałam. I znów nie mogłam spać i byłam zlana potem, że może naprawdę czas do psychiatry. Diabelski młyn kręcił się bez ustanku.

- Pani Terapio, zabili mi psa. - Zaczynam cicho
- Kto i kiedy? - Brzmi na zmartwioną.
- Nie wiem kim są "zabili", ani nie mam psa. Ale co noc krzyczę w środku siebie, że mi go zabili. - Boję się, że wskaże mi wyjście i da adres psychiatry.
- Czy pies jest dla pani jakimś symbolem? - Błagam nie! Co ona znowu z symbolami, że pies, najlepszy przyjaciel? Czy, że gryzie? Pani Terapia patrzy wyczekująco.
- Nie wiem, nie chyba. Kąsa przyjaciel. - Trudno, powiedziałam to.
- Może to pani jest swoim przyjacielem, a emocje i myśli kąsają panią. - No grubo..
- Pani Terapio zmęczyłam się rozmyślaniem. Nie chcę tego psa, nie mogę spać przez to zabijanie. Naprawdę nie mam sił.
-  A może na swoich zasadach dogada się pani z tym psem? Albo z tymi, którzy go zabijają? Pani walczy, a czasem warto się poddać, popłynąć z nurtem i zobaczyć jak może wyglądać sytuacja z innej strony? Może warto postawić granicę. Takie zawieszenie broni. Do "zabili mi psa" jest miejsce dla pani lęków, a resztę proszę powstrzymać. Proszę pomyśleć, co się dzieje z tym psem? Jaki on jest? Czy naprawdę umarł? Przewracam oczami, ale umówiłam się ze sobą, że nie kwestionuję od razu kolejnych pomysłów.
- Czyli, że mam sobie opisywać psa i mi pomoże?  - Czuję się dziwnie, ale tryumfalnie wychodzę bez skierowania do psychiatry.

Kolejnymi tygodniami do snu kołysały mnie tragiczne losy mojej rodziny i bliskich. Porażki dnia następnego przeżyte na sześć sposobów każda machały mi kurewsko uśmiechnięte na dobranoc. Odwracałam poduszkę mokrą stroną do materaca, ponownie płakałam nad żałosnym losem i kminiłam co robić, żeby nie być taką żenującą idiotką. Często na tym etapie rozmyślań wpadał pies. A raczej truchło.

- Zabili mi psa!
- Zamknij się z tym psem - odmyśliwałam. I tu była moja granica.

Do tej kwestii poddawałam się, składałam broń. Proszę depresjo teraz twój monolog, zapalam reflektor i słucham. Ale od słów "zabili mi psa" zaczyna się moja rola. Zamiast przerażać się możliwością rozdwojenia jaźni, wymyślałam jak go pochowam. Jak miał na imię, jak wyglądał, jakiej był rasy. Kopałam mu dołek, wkładałam owiniętego w płótno. Rozglądałam się, czy widać kogoś kto mógł go zabić. Zawsze lubiłam wymyślać historie także i ta w zmęczeniu zaczęła mnie pochłaniać. Zaczęłam szybciej zasypiać. Pies zaczął przychodzić wcześniej i wcześniej. "Zabili mi psa" krzyczało się już na etapie "tragicznych losów mojej ro..". Wyschła poduszka. Przestałam go grzebać, zaczęłam odpowiadać:
- Wcale nie zabili, jest za domem. Jest za krzakiem.
Pies nie stał się moim wyimaginowanym kumplem. W końcu w ogóle sobie poszedł. Kim był? Obrońcą? Nie wiem, ale gdy znów krzyczę w głowie, że "zabili mi psa", wiem, że czas się wyciszyć, że czai się coś co może zechcieć mi dokopać. Może sama jestem jednak dla siebie przyjacielem, który alarmuje w razie niebezpieczeństwa?

piątek, 13 grudnia 2013

stan wojenny

Coś rozpękało się w głowie, samym jej środku,  a jednak dźwięk pochodził z zewnątrz. Nie umiała wychwycić jego źródła.Tuż przy uchu jak łamanie suchej gałęzi. Albo zaraz nad głową jak wbijanie gwoździ w ścianę. Łoskot budził ją zawsze o tej samej porze. 3:21. Zrywa się z łomotem serca, przerażona. Aniele Boży Stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój.. Zapala lampkę, sprawdza skąd ten huk. Nic, tylko łóżko, stolik, na nim szklanka wody, zamknięte okno, na parapecie dwie doniczki z kwiatami. Nic więcej. Skąd to jest? Co to jest? Wraca pod kołdrę i światło. Aniele Boży Stróżu Mój.. nasłuchuje. Cisza. Zamyka oczy, Aniele Boży koi jej lęk, oddech wyrównuje się, zasypia. TRACH. Zrywa się tłukącym się sercem.

*

Spękana, pomarszczona skóra dłoni swędzi mocno. Dziewczyna nerwowo zaczyna drapać wierzch  to lewej, to prawej,na przemian, sztywnymi palcami. Do krwi.  - Cholera, znów to samo – ogląda zadrapania.  Ręce ciężko opadają. Idzie do łazienki. Wolno, z wysiłkiem odkręca kran. Zimna woda obmywa poranione dłonie i na wpół zaciśnięte palce. Wpatruje się w spływającą stróżkę. Po kilku minutach z zamyślenia wyrywa ją uczucie przenikliwego chłodu. Spogląda na dłonie: - Jak trupie gnaty - szepcze.  Ręce znów bezładnie opadają wzdłuż tułowia. Podniesie je zaraz i wytrze o spodnie. Nie, nie są mokre od wody, ale od lepkiego, zimnego potu.  Zaraz wróci się do łazienki, by teraz ciepłą wodą zmyć kleistą wydzielinę.  Potem dłonie znów zaczną ją swędzieć  tak mocno, że zacznie się drapać. Znów pójdzie zmyć krew,  a potem dłonie znów opadną bezsilne.

*
Zapisuję w zeszycie kolejne działania i zdarzenia. Godzina 11:14 rozmowa telefoniczna z K., godzina 20:00 piszę do pliku o nazwie: tron.docx, po próbie kupiłam sok i chleb. Zajmuje mi to dużo czasu. Zeszyt i ołówek mam zawsze przy sobie, bo jeśli nie zapiszę czegoś zaraz po zdarzeniu, nie będę pewna, czy miało ono miejsce. Że mam zeszyt i ołówek jakoś pamiętam, ciekawe. Moja pamięć jest cudowną niebytnością. Uwalnia mnie od bólu. Moja pamięć jest najlepszą bronią depresji, powoduje, że wierzę we własne wariactwo. Pani Terapia mówi, że to nie tylko depresja, ale działanie tabletek przeciw i na coś. Tak chyba mówi, bo mam to zapisane.
Teraz zapisuję: - Pamiętaj żebyś zapisywała. To duże litery nakreślone zielonym markerem. Przez dwa dni nie zapisywałam i nie pamiętałam, że skrzywdziłam K.
Dziś godzina 15:20 telefon do K. Nie odbiera.
15:30 sms od niej: Po co znów dzwonisz, przecież masz mnie w dupie i nie chcesz mnie znać. Czytam i nie pamiętam.
15:31 odpowiadam: Jeśli tak powiedziałam, przepraszam, nie pamiętam naszej rozmowy, wybacz. 15:32 - Nie kłam, to chamskie
15:33 poddaję się. Teraz jestem jeszcze chamską kłamczynią.

*
Jestem oszczędna i gospodarna. Tygodniowo wydaję kilka złotych na jedzenie. Czasem kupuję więcej gdy ma mnie ktoś odwiedzić. Wystarczy, że mnie przeraża pustka, innych choćby z lodówki straszyć nie musi. Nie lubię marnować jedzenia, więc staram się dawać gościom wszystko co mam. Zostawiam tylko kromkę chleba, jabłko i kawałek białego sera. Żeby było na jutro. Włączę rano tvp info, zrobię sobie kromkę i w ciągu wiadomości postaram się zjeść. Zawsze łatwiej coś przełknąć w towarzystwie. Wiadomości trwają pół godziny. W moim przełyku trwa bitwa. Od strony żołądka zwarte szyki bólu i jakiejś potwornej siły napierają na zmasowany atak kęsa ledwie przegryzionego i połkniętego. Na pomoc przychodzi woda. Jaki będzie wynik nigdy nie wiem. Pan od pogody się uśmiecha niezależnie, czy ma być ładnie, czy brzydko. I ja się uśmiecham niezależnie, czy zaraz polecę do kibla, czy tylko umyć zęby w łazience.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

mam i ja


- "Stara, żeby aż iść do psychologa? Do psychiatry też poszłaś? To jakaś moda na depresję?" - Zet mruży oczy jak zawsze gdy coś kombinuje
- Myślisz, że bym tam szła tylko po to, by być trendy?
- "A ja wiem, zawsze chciałaś być oryginalna.." - ripostuje. - "Chyba wystarczy pogadać z rodziną, albo przyjaciółmi, a nie zagłębiać się w jakieś doły, no jesteś delikatna, ale żeby nie radzić sobie sama? Ja bym nie poszła. Jeszcze by mi mózg zlasowali..".
Potakuję niby ze zrozumieniem. Żarcik, nowa szminka, stary chłopak. Ploteczki. Cokolwiek. Byle mówić, ale jakoś nie o problemach. Dopijamy herbatę, dopalamy papierosy. Zet wychodzi. Ja zostaję.

Jestem wściekła. Dlaczego tak sobie poszła? Skoro mam problemy i przyjaciół, to czemu nie rozmawiamy, tylko mówimy?
Jestem przygnębiona. Może rzeczywiście jestem debilem, frajerką, która się mazgai?
Trochę mi zajęło by upewnić się, że pójście na terapię nie jest oznaką słabości, ale waleczności. Przyjaciele i rodzina, bez których czas ten byłby totalnie nie do przejścia, mogły mnie tylko wspierać. I to nie zawsze, bo wcale nie jest łatwo wspierać kogoś, kto nie potrafi wyrazić co mu jest. Wsparcie to AŻ tyle. Jednak samo wsparcie często nie wystarczy, bo nie zawsze bliscy umieją obiektywnie zobaczyć, rozwiązać, okiełznać. Najbardziej okiełznać. Uspokoić emocje, wskazać, że to nic nienormalnego, i że jest gdzieś polana, do której się dojdzie. Od tego są terapeuci. I choć każdy z nich jest tylko człowiekiem to jednak jest specjalistą.I nie ma żadnej żeny w ty, by korzystać z nich pomocy. I nie są to hostaplerzy i wróżki (choć jak w każdej dziedzinie i tu z pewnością znajdą się nieuki i oszukańcy).
Piszę o tym, bo przyłączyłam się do akcji przeciwko stygmatyzacji Terapii. Mam terapeutę. Zachęcam.

czwartek, 5 grudnia 2013

sowa


Ściany dużej sceny i widowni są koloru popiołu. Ma się wrażenie, że tak naprawdę pokrywa je aksamit. Podłoga wyłożona jest czarnym płótnem, na którym widać zimowe ślady butów. Kilkanaście osób siedzi na sfatygowanych brunatnych poduszkach. Siedzimy na scenie po części pochłonięci mrokiem pomieszczenia, po części oblani jedynym światłem. Światłem reflektora. Byłoby przytulnie i spokojnie gdyby nie to, że czekam. Gdyby nie to, że czuję pustkę tak rozległą, że zapominam kim jestem. Na razie więc staram się skupić na innych. Co jakiś czas szczupły mężczyzna o kanciastej, uśmiechniętej twarzy, miękkim głosem mówi: - "Zapraszam kozę". "Zapraszam teraz ty, dziku". "No żmijo, zaprassssszamy". Kolejne osoby wstają i odgrywają minutowe etiudy wcielając się w wylosowane dzień wcześniej zwierzęta. - "Pokaż kim jesteś, patrz, skrob, idź, zawyj, zaskocz, stań się".

Wychodzi świnia, jest uśmiechnięta, przelewa się z boku na bok. Nieudolnie tarza się w błocie i nie trafia ryjem do koryta. Wszyscy się śmieją,  a świnia najmocniej.
Wstaje szczur. Jest zdenerwowany, trochę się trzęsie, żadne pi pi, przyciska łapki do piersi, opuszcza je zrezygnowany. - "Dalej szczurze, pokaż kim jesteś". Szczur się napręża, podchodzi do kanciastej uśmiechniętej twarzy. Jego odkryte zęby błyskają w świetle. Chce gryźć.
Wpada pies.
Potem wilk.
Jeden wściekły, drugi poluje.

Zalewa mnie pustka i lęk. Odsuwam się w aksamitną ciemność. Nie chcę tu być. Chcę tu być. Spełniam moje marzenie! Staję na scenie. W teatrze, który kształtował mnie odkąd skończyłam 14 lat. Śniłam o tym już wtedy. Chcę tu być! Nie chcę tu być. Nie mam nic do zaoferowania. Pustka. I wstyd, który mnie ogłusza.
- "Sowo, przeleć do nas". Trzymam się kurczowo rogów poduszki. - "Sowo, no chodź".  Kanciasta uśmiechnięta twarz rozjaśnia się jeszcze bardziej. Dociera do mnie, że już czas.
To ja. Sowa. Wstaję i słyszę tylko krew buzującą w uszach. Nie mam nic do pokazania. Jestem kołkiem, jestem ucieczką. Nie rozumiem tego, ale to się dzieje. Kręcę głową, siadam.
- "Sowo, chodź" - mężczyzna o kanciastej uśmiechniętej twarzy wyciąga do mnie rękę. Łagodnie.
- "Nie" - szepcę. - "Nie mogę". Siadam.
- "Wstań sowo". Wstaje i on. Podchodzi. - "Bądź sobą, bądź sową, hu hu..". Nie mogę się ruszyć. Wzrok kilkunastu osób parzy moje kolana, ramiona. Czubek głowy płonie wstydem. Patrzę na czarną podłogę. Wędruję po zimowych śladach butów. Kanciasta twarz o jasnym uśmiechu staje tuż przy mojej twarzy.
- "Spójrz na mnie sowo". Patrzę. Szczupły mężczyzna chwyta mnie za łokcie i powoli, powolutku unosi je do góry. Pozwala im opaść. Podnosi do góry. Bezszelestnie. Pozwala im opaść.
- "Leć sowo, leć, hu hu.." - przesuwamy się na środek sceny.
Kanciasta twarz o jasnym uśmiechu zamazuje się. Lecę i płaczę. Płaczę i płonę. Jestem zażenowaną sową. Jestem spanikowanym zmokłym ptakiem. Chcę zniknąć.
- "Andrzej, puść" - łamie mi się głos
-"Nie sowo, leć, leć aż oschną ci łzy, hu hu..".
Coś rozpękło mi się w klatce piersiowej. Roztrzaskało mi głowę. Nigdy nie czułam takiego bólu skumulowanego w jednym miejscu. Nigdy nie czułam się tak zdezorientowana. Wszystkie koszmary, szyderstwa, opuszczenia, milczenia, wstydy i grzechy wpadły w łomotem prosto w ciało. Wyrywam się, odwracam od widzów, od kanciastej uśmiechniętej twarzy. Oklaski. -  "Brawo, brawo, stara dałaś radę". Dobili mnie. Zestrzelili jak kaczkę.
Nie jestem sową. Nie jestem już sobą. Nie jestem.

PS.
Długo, naprawdę długo nie rozumiałam czemu wtedy, czemu ta sytuacja, co takiego stało się tam w teatrze. Dlaczego ten moment roztrzaskał mnie tak mocno, mocniej niż wszystkie wcześniejsze. Czemu depresja wybrała sobie tę chwilę? Czy chciała się objawić w świetle reflektora? Nie wiem. Ale od tamtej pory (choć już próby trwały przynajmniej rok) zaczęła grać przedstawienie niemal co dnia.

poniedziałek, 2 grudnia 2013

zdrapka

Stukała w klawiaturę komputera i skupiała wzrok na pojawiających się literach. Sens układających się słów nie miał większego znaczenia, chodziło tylko o to, by zająć się czymś tak mocno, żeby wyłączyć się, odgrodzić od innych dźwięków. Dźwięków rozmów. Melodii zadawanych pytań. Rytmu śmiechu. Za głośno, za głośno, chaos, krzyk. Dziękuję, że nie pracuję w open space - pisała - ani na kasie, ani ani. To tylko pokoje, to tylko kilka osób, to tylko kilka głosów - przekonywała samą siebie. Ale te głosy mówią do mnie, obok mnie, przeze mnie. Stuk, stuk w klawiaturę. Jeszcze cztery godziny. Jak się skupić na pracy. Jak pozbierać myśli.

- "W takich chwilach może pani założyć słuchawki i puszczać sobie relaksacyjną muzykę"
- Nie pani terapio, boję się słuchawek
- "Tak..?"

Tak. Zanim pani terapia, zanim pani lekarz rodzinna, zanim to nie białaczka to depresja, zanim to wszystko się stało słuchała i słuchała. Techno i techno. Dzień w dzień. Słuchawka w ucho. Ucho w mózg. Mózg w myśl. Myśl w lęk. Lęk w grób. Nie wiedziała po co, czy to koi, czy upadla. Męczyła się tym techno-techno, rzygała narkotyczną siekierą, nie umiała włączyć off. Słuchawki, nośnik tragicznego uwiązania, ciągoty destrukcyjnej, ale na czas "przed" trzymały dziewczynę w ryzach. Ale już nie jest "przed" i jeszcze nie jest "po", więc na razie się ich boi. Kiedyś przestanie, ale niechęć zostawi.

Teraz jednak sprawa innych dźwięków. Stuk, stuk w klawiaturę. Stuk uspakaja, odgradza, na chwilę choć. I nie łupie w mózg. Nie można tak stukać i stukać, trzeba coś robić, zarabiać uczciwie. Odrywa dłonie, bierze się za pracę i znów a to z pokoju, a to z korytarza, a to wchodzą, a to wychodzą, z ludzkich ust dźwięki, z jej oczu łzy.

- "A czy prosiła pani swoich kolegów, czy koleżanki, żeby słuchali ciszej muzyki w swoich pokojach, żeby ciszej rozmawiali, nie stali nad pani biurkiem, drzwi żeby zamknęli?"
- Nie pani terapio, boję się.. Nie pani terapio... - zdziwienie - nie boję się już. Nie wpadłam na to.
- "Nie wpadała pani na to, że się pani nie boi, czy na to, żeby poprosić kogoś o coś dla siebie?"

No nie wpadła. Na to drugie. Pierwsze wpadło jej w trakcie tej rozmowy. Uśmiechnęła się. Jak wtedy, gdy kupiła za kieszonkowe zdrapkę i znalazła trzy słoniki. Wymienione na bon do SAM-u Społem. Nabrała wafelków elitesse i batonów teatralnych, paczkę sugusów i jeszcze w nagrodę dostała Ptysia.

Wzięła bon do biura. Wymieniła na prośbę. Skinęli, przytaknęli. Popija ciszę.
I jeszcze w nagrodę dopisuje do dziennika umiejętności plus przy "asertywność" i "ja".