poniedziałek, 18 listopada 2013

ambulans

Na przystanku tramwajowym, między pulchną młodą mamą, a podkurzonym młodzieńcem siedział pan, dość smutny. Chudy. Widziałam go przez okno. Wycierał sobie nos jednorazową chusteczką. Przykładał ją do prawej dziurki, delikatnie, by nie naruszyć wystającej rurki. Rurka biegła aż gdzieś na plecy. Co to było? Sączek? Czy miał do pleców przyklejony worek na wydzielinę? Czemu potrzebuje takiej rurki? Co mu się stało? Pytania wyskakiwały ciekawskie, a ja odwróciłam wzrok, próbując nie myśleć o tym człowieku. Ścisnął mnie tępy lęk. Traf chciał, że na sygnale spieszył ambulans. Tuż obok, gnał po torach. Z literą S. Kiedyś R. Ścisnęłam się w sobie jeszcze bardziej. Panie spraw, aby ta osoba była zdrowa. I już jestem oblepiona, chora, bakterie i wirusy przenikają poszczególne tkanki, rozpada się krew w aortach i niedobory płytek  zjadają mi kości. Czuję zimny i obślizgły korytarz szpitalnej sali, ściany pokryte chorą farbą i zdeformowaną glazurą. Wstrzymuję oddech, by nie chłonąć tej samej atmosfery, tej ciężkiej, bolesnej energii. Nie chcę wdychać nic złego, nie chcę by coś złego wchłaniało mnie. Tramwaj rusza z przystanku, wypuszczam resztkę wstrzymanego powietrza. Dźwięk syreny jednak wciska się w mózg. W ten ośrodek, który powoduje strach. Ten ośrodek, który może już tętni ostatkiem chwil. Już widzę jak nie tylko ja jestem na skraju życia, ale i pani ze spuchniętymi łydkami po lewej i dzieciak w okularach z grubym szkłem. Choroba masowo atakuje ludzi. Przychodzi z nagła. Może coś ci pęknąć w głowie, może serce wywrócić się komorami do góry, możesz coś połknąć i usnąć na wieki, możesz dotknąć czegoś i znosić towarzystwo gronkowca do grobowej deski. Brzydzę się tego, boję, sama myśl odstręcza mnie i czyni niezdrową. Boję się zarazić od samego patrzenia. Boję oddychać tym samym powietrzem. Gdy wrócę do domu pierwsze, wezmę prysznic, drugie otrzepię się jak pies, by wyzbyć się drobin nieszczęścia. I sukienkę wrzucę natychmiast do prania. Kolejny przystanek, wysiadam prędko,lawirując między pasażerami tak by ich nie dotknąć. Wzdrygam się, odwracam od ludzi i borę głęboki wdech. Nie wciągnę w płuca zapachu obcej osoby! Z torby wyjmuję antyseptyczny żel do rąk. Przede mną karetka. Stoi. Niebieskie światło wykrzykuje - to tu. Na trawniku koło traktora-kosiarki leży człowiek. Ma twarz spoconą i zaczerwienioną. Ręce złożone na piersiach. Jakby usnął na słońcu Praży dziś niemiłosiernie. Lekarz i ratownik wstają z klęczek. - 18.43? - upewnia się ratownik. Lekarz kiwa głową. Niebieski snop przemyka na wysokości moich oczu i gaśnie. I gasną moje emocje. Po raz kolejny rzeczywistość dała mi po nosie. Boisz się zarazić? Sam widok chorych cię atakuje? Zupełnie bez sensu. Facet jeździł kosiarką i dostał zawału, udaru, czy czegoś. Ot tak, kilka chwil i do widzenia.
Odchodzę spokojna i cicha.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz