piątek, 29 listopada 2013

burza

Śnieg pochłonął mrok i otuliła nas jasność. Pojawiła się jeszcze nie w pełni, jeszcze nie cała, bo puch
przytłaczał jej dźwięki. Zrodzona z ostatniego grzmotu ścierających się chwil, rozbłysła sobą, jak jasny gwint. Wyzwala się pijąc diamentowe łzy, które spadają po zaczerwienionych policzkach. Jasność. Przywykamy. Tajemy. Powoli. Jeszcze. Nieopodal zmęczona ciężarem gałąź odpuszcza. Trzaska. Biała czapa rozpada się na błyskające konfetti. Oczy błyszczą odbitym spokojem. Jasność jest pełnią. Promienieje dźwiękiem. Zaraz zawyją wilki.

W trakcie depresji, a w zasadzie co to znaczy "w trakcie" skoro do tej pory tylko domyślam się kiedy się wbiła do mnie na chatę nieproszona, ale dajmy na to, że  w trakcie uznam za "tuż przed olśnieniem" (nie, wcale nie moim), że powinnam się zająć sobą z pomocą terapii i "po olśnieniu" (czyli trudne tygodnie pierwszych spotkań z terapeutką) zaczęłam mieć przytłaczającą potrzebę światła. Żadne lampy. Śnieg, Słońce, krople wody, bałwany chmur białych aż kłuło, jasne lśniące materiały i świetliste ściany. Myślę, że moja dynia ustawiła się na jakiś program ograniczania skutków "fatal error". Wystawiałam się na promienie, zachwycałam skłębionymi obłokami i otulałam gładkimi, jasnymi szalami. Na moment  chaos dźwięków porządkował się w przyjemną harmonię, myśli szły spać i ciało nie krzyczało bólem. Cisza po burzy. Nie mogłam się oprzeć tym chwilom mimo tego, że zawsze, zawsze przerywało je wycie sfory lęków, wstydu, winy i cierpienia.

Potrzeba otulania się jasnością pozostała, szczególnie gdy wydarza się coś, z czym jeszcze nie radzę, na szczęście to tylko kilka obszarów. Sfora też przybiega w tych momentach, ale mniej liczna. Może kiedyś w ogóle się nie pojawi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz