czwartek, 5 grudnia 2013

sowa


Ściany dużej sceny i widowni są koloru popiołu. Ma się wrażenie, że tak naprawdę pokrywa je aksamit. Podłoga wyłożona jest czarnym płótnem, na którym widać zimowe ślady butów. Kilkanaście osób siedzi na sfatygowanych brunatnych poduszkach. Siedzimy na scenie po części pochłonięci mrokiem pomieszczenia, po części oblani jedynym światłem. Światłem reflektora. Byłoby przytulnie i spokojnie gdyby nie to, że czekam. Gdyby nie to, że czuję pustkę tak rozległą, że zapominam kim jestem. Na razie więc staram się skupić na innych. Co jakiś czas szczupły mężczyzna o kanciastej, uśmiechniętej twarzy, miękkim głosem mówi: - "Zapraszam kozę". "Zapraszam teraz ty, dziku". "No żmijo, zaprassssszamy". Kolejne osoby wstają i odgrywają minutowe etiudy wcielając się w wylosowane dzień wcześniej zwierzęta. - "Pokaż kim jesteś, patrz, skrob, idź, zawyj, zaskocz, stań się".

Wychodzi świnia, jest uśmiechnięta, przelewa się z boku na bok. Nieudolnie tarza się w błocie i nie trafia ryjem do koryta. Wszyscy się śmieją,  a świnia najmocniej.
Wstaje szczur. Jest zdenerwowany, trochę się trzęsie, żadne pi pi, przyciska łapki do piersi, opuszcza je zrezygnowany. - "Dalej szczurze, pokaż kim jesteś". Szczur się napręża, podchodzi do kanciastej uśmiechniętej twarzy. Jego odkryte zęby błyskają w świetle. Chce gryźć.
Wpada pies.
Potem wilk.
Jeden wściekły, drugi poluje.

Zalewa mnie pustka i lęk. Odsuwam się w aksamitną ciemność. Nie chcę tu być. Chcę tu być. Spełniam moje marzenie! Staję na scenie. W teatrze, który kształtował mnie odkąd skończyłam 14 lat. Śniłam o tym już wtedy. Chcę tu być! Nie chcę tu być. Nie mam nic do zaoferowania. Pustka. I wstyd, który mnie ogłusza.
- "Sowo, przeleć do nas". Trzymam się kurczowo rogów poduszki. - "Sowo, no chodź".  Kanciasta uśmiechnięta twarz rozjaśnia się jeszcze bardziej. Dociera do mnie, że już czas.
To ja. Sowa. Wstaję i słyszę tylko krew buzującą w uszach. Nie mam nic do pokazania. Jestem kołkiem, jestem ucieczką. Nie rozumiem tego, ale to się dzieje. Kręcę głową, siadam.
- "Sowo, chodź" - mężczyzna o kanciastej uśmiechniętej twarzy wyciąga do mnie rękę. Łagodnie.
- "Nie" - szepcę. - "Nie mogę". Siadam.
- "Wstań sowo". Wstaje i on. Podchodzi. - "Bądź sobą, bądź sową, hu hu..". Nie mogę się ruszyć. Wzrok kilkunastu osób parzy moje kolana, ramiona. Czubek głowy płonie wstydem. Patrzę na czarną podłogę. Wędruję po zimowych śladach butów. Kanciasta twarz o jasnym uśmiechu staje tuż przy mojej twarzy.
- "Spójrz na mnie sowo". Patrzę. Szczupły mężczyzna chwyta mnie za łokcie i powoli, powolutku unosi je do góry. Pozwala im opaść. Podnosi do góry. Bezszelestnie. Pozwala im opaść.
- "Leć sowo, leć, hu hu.." - przesuwamy się na środek sceny.
Kanciasta twarz o jasnym uśmiechu zamazuje się. Lecę i płaczę. Płaczę i płonę. Jestem zażenowaną sową. Jestem spanikowanym zmokłym ptakiem. Chcę zniknąć.
- "Andrzej, puść" - łamie mi się głos
-"Nie sowo, leć, leć aż oschną ci łzy, hu hu..".
Coś rozpękło mi się w klatce piersiowej. Roztrzaskało mi głowę. Nigdy nie czułam takiego bólu skumulowanego w jednym miejscu. Nigdy nie czułam się tak zdezorientowana. Wszystkie koszmary, szyderstwa, opuszczenia, milczenia, wstydy i grzechy wpadły w łomotem prosto w ciało. Wyrywam się, odwracam od widzów, od kanciastej uśmiechniętej twarzy. Oklaski. -  "Brawo, brawo, stara dałaś radę". Dobili mnie. Zestrzelili jak kaczkę.
Nie jestem sową. Nie jestem już sobą. Nie jestem.

PS.
Długo, naprawdę długo nie rozumiałam czemu wtedy, czemu ta sytuacja, co takiego stało się tam w teatrze. Dlaczego ten moment roztrzaskał mnie tak mocno, mocniej niż wszystkie wcześniejsze. Czemu depresja wybrała sobie tę chwilę? Czy chciała się objawić w świetle reflektora? Nie wiem. Ale od tamtej pory (choć już próby trwały przynajmniej rok) zaczęła grać przedstawienie niemal co dnia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz