środa, 22 stycznia 2014

bez

Mam niewiele ponad cztery lata choć jestem już dorosła. Wbiegam na łąkę pełną ziół i kwiatów otulonych słońcem. Oczy śmieją się do zieleni traw, błękitu i czerwieni płatków, bieli stokrotek. Wokół cisza, nikogo nie ma prócz mnie. Jest bezpiecznie. Kładę się wśród kwiatów i zamykam oczy. Lekko, lekusieńko wiatr porusza łąką i przekłada mi kosmyki włosów na  czole. Czuję spokój. Powoli biorę głęboki wdech. Skupiam się na zapachach. Wilgotnej ziemi, wysuszonej słońcem trawy, kojącego rumianku. Pojawiają się kolejne zapachy: koniczyny, chabrów i maków. I jeszcze jeden. Nie rozpoznaję go, biorę kolejny wdech. Przez ciało przebiegają setki igiełek. Kłują całe nogi i ręce, podnoszą włosy na głowie i powodują gęsią skórkę. Kłują oczy i czoło. Poznaję ten zapach. Rozkładającego się mięsa. Zatęchłego strachu. Podrywam się i uciekam. Słyszę jak ktoś za mną biegnie. Nie jestem już bezpieczna.

Mam kilkanaście lat choć jestem już dorosła. W Tatrach szukam spokoju, chcę odnaleźć bezpieczne miejsce. Takie z dzieciństwa. Idąc zgodnie z ruchem wskazówek zegara, powinnam znaleźć omszały głaz po lewej stronie ścieżki. Kiedyś lata wcześniej usnęłam na nim przykryta taty swetrem, zmorzona bólem brzucha. Zbudziłam się zdrowa i szczęśliwa. Potrzebuję odnaleźć to miejsce. Jeszcze kilka minut, kilka krzaków kosodrzewiny. Przedzieram się przez gąszcz, jest! Wtulam twarz w mech, przypominam sobie tamtą chwilę. Głaszczę powierzchnię głazu. Jest z papieru. Rozglądam się wokół. To nie Morskie Oko. To mój pokój. Mech jest tylko poduszką. Zamykam oczy, zaciskam powieki. Teraz widzę tylko papierową dekorację. Chcę tam wrócić, do prawdziwej chwili, poczuć się bezpiecznie. Tata! Niech mi tata przypomni jak to było! Wychodzę z pokoju, słyszę głosy rodziców. Patrzę na niego. Zalewają mnie inne wspomnienia. O konsystencji twardszej niż głaz. Nie ma mchu. Nie ma omszałego kamienia. Nie jestem już bezpieczna.

- Pani Terapio to bez sensu. Nie mam bezpiecznego miejsca. Wszystkie znikły, wszystkie rozwaliłam! - Nie mam ochoty na tę rozmowę. Nie mam sił szukać bezpieczeństwa. Nie wiem też dokąd mam uciec
- „Spróbujmy. Może gdy była pani starsza” - jak zwykle nie ustępuje
- Nie. Szukałyśmy. Całe dzieciństwo, połowę podstawówki, liceum, studia. Nie. 
- „Każdy ma swoje bezpieczne miejsce, miłą chwilę, jakąś sytuację, do której może powrócić i schować się gdy jest źle” - to ma mnie zachęcić
- Może w teorii, może w pani książkach, może inni tak mają, ale nie ja! - niby jestem dorosła a krzyczę jak dzieciak
- „Aż tak wyjątkowa pani nie jest” - śmieje się
- Może sobie wymyślę takie miejsce? - nadal jestem dzieckiem
- „Może sobie pani wymyśli, ale najpierw znajdźmy coś co jest prawdziwe. Ono działa inaczej niż wymyślone. Mocniej. I wskaże nam jak może pani budować inne bezpieczne strefy”.

Nie podołałam wtedy temu ćwiczeniu. Zamknęłam samej sobie drogę bezpieczeństwa. Ukarałam siebie schematem niemocy. Zrobiłam samej sobie na złość. Kolejna autodestrukcja. Pozostałam ofiarą. Na własne życzenie. Pani Terapia jeszcze kilkakrotnie powracała do bezpiecznego miejsca. Konsekwentnie odmawiałam. Chciałam budować nowe. Też się nie udało. Nie wierzyłam , że mam takie miejsce. Nie wierzyłam też, że schowanie się tam przynosi ulgę. A jednak..
 Niedawno przestałam robić sobie na złość. Kilka lat po terapii, ale udało się! 

Parę dni temu przyszedł bez i poczułam się bezpiecznie. Nie spodziewałam się, że akurat sytuacja z tego okresu mojego życia stanie się moją ostoją. Pozwoliłam sobie przypomnieć gdzie czułam się bezpiecznie. I udałam się tam. Pomogło. Swoje miejsce znalazłam wśród tych najzwyklejszych, najbardziej prozaicznych dni i lat. 

Mam jedenaście lat choć jestem dorosła. Jest lato, bardzo wcześnie, prawie wszyscy jeszcze śpią. Wybiegam z kromką chleba z bielonego wapnem domu. Kawałek pomidora spada na ziemię, podnoszę go, zdmuchuję ziarenka piasku i kładę z powrotem na kanapkę. Nieopodal domu, po prawej stronie stoi stara drewniana szopa. Ma dziurawy dach i przekrzywione ściany. Wchodzę do środka, odkładam chleb na jedną z półek i zbieram potrzebne narzędzia i materiały. Młotek, gwoździe, sznurek, spalone żarówki, piłę i deseczkę. Wszystko to wkładam do wiaderka, zabieram kromkę i idę za szopę. Do "bezu".
To mały zagajnik, kilka krzewów lilaka posadzonych tak, że tworzą okrąg. Przestrzeń między nimi jest idealna do zabawy w dom dla dwóch dziewczynek i małego chłopca. Jest salon i mała kuchnia, spiżarnia i bawialnia. Dziś będę zakładała elektryczność. Wieczór wcześniej z M. przygotowałyśmy plan instalacji i zrobiłyśmy dwa żyrandole z drewienek i szmatek.
 Otwieram drzwi naszego domu, zrywam ze ściany salonu dwa listki żeby położyć na nich moją kromkę i zabieram się do pracy. Przepiłowuję deseczkę na sześć równych prostokątnych części, będą włącznikami. Staję na odwróconym dnem do góry wiadrze i w ustalonych gałęziach montuję je, wbijając gwoździe tak, żeby kawałeczki drewna się przekręcały. Pod spodem przekładam sznurek i przeprowadzam do kolejnego włącznika. Na koniec, zawieszam żarówki i abażury. Przekręcam dwa włączniki, uznaję, że wszystko działa jak trzeba. Jestem bardzo ucieszona. Po dobrze wykonanej robocie siadam na sofie z konara "bezu" i zjadam zasłużoną kromkę chleba z masłem i pomidorem. Smakuje wybornie. Jestem szczęśliwa. Jestem bezpieczna. Będę tam wracała. Wracam. Wreszcie wiem dokąd.

Znajdź swoje miejsce. Pozwól mu się odnaleźć. Pomoże.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz